Któregoś dnia otrzymałem taką wiadomość:
,,Cześć Zbyszek, wymyśliłem sobie, że w przyszłym roku chciałbym wystartować w ArcticCircleRace na Grenlandii (pod warunkiem że otrzymam zgodę lekarza). Biorąc pod uwagę, że jest to trzydniowy bieg w trudnych warunkach i ze spaniem w namiotach pomyślałem, że jesteś jedyną osobą, która byłaby w stanie mi pomóc w przygotowaniu się do tego biegu. W związku z tym chciałbym Ciebie zapytać czy byłaby możliwość skorzystania z Twojego doświadczenia i przepracowania zimą u Ciebie kilku dni w warunkach nieco zbliżonych do tych które mogę zastać na Grenlandii? Pozdrawiam, Andrzej,,.
Hm… Powiem szczerze, że byłem bardzo zaskoczony tą propozycją. Nie czuję się specjalistą od zimowych wypraw, a moje doświadczenie w tej dziedzinie wciąż jest jeszcze niewielkie. Zgodziłem się oczywiście, bo uwielbiam takie wyzwania. Skonsultowaliśmy razem szczegóły i ustaliliśmy wspólnie termin, który nam obu pasował. Był to 19 – 25 luty 2020r. Analizując trochę ten bieg na Grenlandii, nabrałem ogromnej ochoty wziąć w nim udział, ale niestety na kwiecień mamy z Niną zaplanowany 10 dniowy wyjazd na północ Norwegii. Tak więc może za rok.
Nasze przygotowania do treningu zaczęły się od zakupów. Zrobiłem listę niezbędnych rzeczy i z tego co mówił mi później Andrzej, to wyszła z tego całkiem pokaźna suma… Niestety z mrozem, wiatrem i śniegiem nie ma żartów. Tanie zamienniki się nie sprawdzają. Na tego typu wyprawy potrzebne są rzeczy bardzo dobrej jakości.
18 lutego Andrzej przyleciał do Oslo Torp, następnie dojechał do Horten busem i przesiadł się na prom. Odebrałem go z promu po drugiej stronie fjordu w Moss. Pojechaliśmy do mnie, gdzie omówiliśmy parę szczegółów i miło spędziliśmy wieczór. Następnego dnia spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Po drodze odebraliśmy Ninę z pracy, ponieważ w tym dniu jeszcze pracowała do godziny 14,00. Na miejsce dojechaliśmy o zmroku.
Miałem wcześniej trochę inne plany, ale niestety trzeba było je zmodyfikować, ponieważ wszędzie zapowiadano sztorm. Wybraliśmy góry Norfjel w okolicy Tempelseter. Tutaj wiatr miał być trochę słabszy, przez kilka pierwszych dni. Sztorm miał nadejść dopiero w weekend.
Samochód zostawiliśmy na parkingu pod Tempelseter i ruszuliśmy z całym ekwipunkiem w góry. Po trzech godzinach wspinaczki przy blasku księżyca dotarliśmy na miejsce. Na podstawie zapowiadanych kierunków wiatru wybraliśmy miejsce na obóz. Zabrałem ze sobą Lavu zamiast zwykłego namiotu. Lavu jest dość duże i nie jest najlepszym rozwiązaniem na wyprawę, w której co noc śpi się w innym miejscu. Nadaje się jednak na bazę, do której codziennie wraca się na noc. Zdecydowaliśmy się właśnie na taką formę. Rozbiliśmy obóz, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.
Dzień drugi.
Jest tłusty czwartek. Nie mamy pączków, ale mamy ananasa :). Na zewnątrz nic nie widać, jesteśmy we mgle. Mimo mlecznej pogody, po śniadaniu wybraliśmy się na trening w obecności silnego wiatru. Zrobiliśmy nawet dość sporą pętlę. W drodze powrotnej mięliśmy trudności, żeby odnaleźć nasz obóz, widoczność była niemalże zerowa. Jednak byliśmy dobrze przygotowani, GPS doprowadził nas pod sam namiot. Wiało coraz mocniej, a w namiocie był spory hałas z tego powodu. Zdecydowanie zapewniłem Andrzeja I Ninę, że Lavu jest bardzo wytrzymałe i nic nam nie grozi. To prawda, testowałem je pod domem. Stało w ogrodzie przez kilka miesięcy i zmagało się z różnego rodzaju pogodą. Czasem podmaka podczas dużych opadów deszczu, ale zimą nam to nie grozi. Do dziś dnia, Samowie używają tego rodzaju namiotów, podczas wypasania reniferów. Mimo swoich gabarytów, wytrzymują one naprawdę silne wiatry.
Dzień trzeci.
Tej nocy nie byliśmy sami. Odwiedził nas mr. wiatr z przyjaciółmi. Nie był to wiatr zachodni jak zapowiadały prognozy pogody. Nie był to też wiatr wschodni, ani północny, ani południowy. Był to wiatr wszechstronny i wszechobecny. Tańczył wokół naszego namiotu i rzucał w nas zmrożonym ostrym śniegiem, z każdej strony. Szarpał gwałtownie namiotem prześlizgując się po nim na drugą stronę, jakby szukał niedomkniętych drzwi, czy okna. I znalazł. Od czasu do czasu była odczuwalna jego obecność w środku namiotu. Zaglądał do nas przez nieszczelny otwór dymny na szczycie. Na zewnątrz szalał jak opętany, ale wewnątrz był bardzo łagodny i przyjazny. Muskał nas lekko po zmarzniętych policzkach, jakby chciał nas uspokoić i utulić do snu. Nawet mu się czasem udawało. Zasypiałem kilka razy słuchając jego emocjonującej symfonii a w półśnie widziałem jego śniegowe wariacje. Niecodzienna sztuka i muzyka, wciąż jeszcze gra mi w głowie. Kiedy rano wyszliśmy z namiotu wciąż tam był i nawet go zaakceptowałem. Oprócz niego było też jego dzieło. Rozwiał wszystkie chmury i odkrył nam piękno otoczenia.
Tak jak dnia poprzedniego, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy na trening. W dole były miejsca gdzie wiatru nie było wcale, tam zrobiliśmy trochę techniki. Po drodze zatrzymaliśmy się na kawę w Tempelseter, a później w górskiej hytte, która nazywa się ,,Fiskelojsinger,,. Tam zjedliśmy tradycyjne wafle z brązowym serem, po czym wróciliśmy do obozu. Wiatr był naprawdę silny, trzeba było zbudować ściankę ochronną ze zmrożonego śniegu. Od razu wzięliśmy się z Andrzejem do roboty i postawiliśmy ścianę wysoką prawie na dwa metry ponieważ na YR.NO zapowiadali bardzo silny wiatr. I faktycznie, tym razem wiało bardziej niż poprzedniej nocy.
Dzień czwarty.
O trzeciej w nocy obudził mnie straszny hałas w namiocie. Wyszedłem na zewnątrz, by sprawdzić co się tam dzieje. Wiatr szalał jak opętany i przewrócił pół ściany, którą wczoraj zbudowaliśmy. No nic, odbudowałem szybko ile się dało i poszedłem dalej spać.
Wstaliśmy nieco później niż zwykle. Sprawdziliśmy pogodę… ogłoszono stan krytyczny, jeszcze więcej wiatru. Zdecydowaliśmy, że zjemy śniadanie, spakujemy się i wrócimy w dół. To była dobra decyzja, bo aluminiowa sztanga w namiocie zaczęła się wyginać i w każdej chwili namiot mógł się zawalić. Sztanga nie wygięła się z powodu wiatru tylko z powodu śniegu, którego sporo nasypało w nocy.
To był fantastyczny czas i bardzo ciekawe doświadczenie, które dostarczył nam wiatr przeobrażający się niemalże w sztorm.
Na koniec kilka słów o Andrzeju. Andrzej Guziński to bardzo ciekawa postać, jest pierwszym Polakiem, który zdobył Mastera Global Worldlopped. Jest też autorem ciekawej książki pt: ,, 20 kroków po śniegu,,którą dostałem od niego w prezencie. Bardzo polecam, ma klimat. Dziękuję Andrzej za miło spędzony czas i do zobaczenia…
galu.